wtorek, 20 lutego 2018

Terapia wytrwała czy uporczywa

Terapia wytrwała czy uporczywa
A co jeśli pacjentowi towarzyszy lęk, że jego umieranie może przebiegać w dramatycznych okolicznościach – będzie na przykład odczuwał uporczywy ból lub duszność?
  
 Jeśli u chorego ewidentnie nakręca się spirala strachu, a nie ma to potwierdzenia w aktualnych faktach, na przykład nie mamy do czynienia z sytuacją agonii, możemy zaproponować podanie leków wyciszających, żeby tę spiralę strachu zatrzymać. Zawsze warto też z takim pacjentem po prostu porozmawiać. Kiedy na przykład pacjent z nowotworem płuc przestraszony pyta, jak będzie umierał, odpowiadam: „Zrobimy wszystko, żeby to było łagodnie i we śnie”. On jednak drąży: „Czy jest możliwa inna opcja?”. Jest możliwa, ale – widząc jego lęk – z tych innych opcji wybieram tę tylko nieco groźniejszą: „Istnieje możliwość, że będzie pan odczuwał okresową duszność”. I zaraz dodaję: „Jednak z tą dusznością będziemy próbowali sobie radzić”. Bywa, że pacjent nie poprzestaje i wybucha: „Ale przecież istnieje i taka możliwość, że wypluję płuca i się uduszę – widziałem to, kiedy konał na raka płuc mój ojciec!”. Odpowiadam: „Teoretycznie taka możliwość istnieje, ale po pierwsze, zrobimy wszystko, żeby do tego nie dopuścić, a po drugie – to nie jest nasz problem na dzisiaj. Przecież pan nie ma nawet duszności. Proszę nie budować najczarniejszych scenariuszy. One naprawdę nie muszą się zdarzyć”. Taka odpowiedź to skorzystanie z przywileju terapeutycznego w jego klasycznej formie – mówię prawdę, ale ponieważ widzę, że w tym momencie przekazanie jej pacjentowi w pełnej wersji najprawdopodobniej pogorszy jego stan, nie uciekając się do kłamstwa, po prostu nie przekazuję mu tej prawdy w całości. Trzeba pamiętać o zasadzie, aby niepomyślnej informacji zawsze towarzyszyło adekwatne wsparcie. I nie ma tu znaczenia, czy ta niepomyślna informacja wychodzi od personelu medycznego, czy od samego pacjenta.
  
 Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy trudno na przykład zmniejszyć dojmującą duszność czy inną trudną do opanowania dolegliwość potęgującą cierpienie chorego, a co za tym idzie, również jego lęk. Co można wtedy zrobić?
  
 Jeśli zastosowaliśmy wszystkie dostępne metody leczenia objawowego i uśmierzenie trudnych do zniesienia dla pacjenta objawów nie powiodło się, możemy zaproponować mu wprowadzenie go w stan tak zwanej sedacji paliatywnej. Czynimy to w porozumieniu z pacjentem i jego bliskimi. Sedacja paliatywna polega na zastosowaniu leków sedatywnych, które powodują kontrolowane ograniczenie świadomości chorego, proporcjonalnie do potrzeby łagodzenia cierpienia, które trudno opanować w inny sposób.
 Ciekawie na temat sedacji wypowiadał się Pius XII. Dla niego ważne było, aby pacjent do końca zachował możliwość dokonywania aktów moralnych, które sam rozumiałbym nie tylko w wymiarze czysto religijnym, ale również jako możliwość przeżywania bliskości i czułości z najbliższymi i w ogóle jako wszystko to, co wiąże się z kondycją ludzką. Pius XII uznał jednak sedację za dopuszczalną, oczywiście pod pewnymi warunkami.
  
 Bywają pacjenci, którzy – mimo umęczenia chorobą – nie korzystają z możliwości sedacji. Dlaczego?
Rzeczywiście są pacjenci, którzy – mimo że w ich wypadku uzasadnione jest skorzystanie z sedacji paliatywnej – świadomie z niej rezygnują. Chcą do końca zachować pełną świadomość. W wypadku części z nich wynika to z przekonań religijnych – człowiek wierzący chce na przykład ofiarować swoje cierpienie w jakiejś ważnej intencji.
  
 Czy to możliwe, że Pan Bóg oczekuje od nas takiej ofiary?
  
 Od dawna istnieje w Kościele przeświadczenie, że człowiek ma prawo ofiarować swoje cierpienie w ważnej dla niego intencji. I jeżeli robi to świadomie, jest to wielka wartość. Fundamentalnie nie zgadzam się jednak z ludowym przekonaniem głoszącym: „Kogo Pan Bóg kocha, temu krzyżyki zsyła”. Ks. Tischner twierdził, że cierpienie raczej nie uszlachetnia, a jeśli ktoś mi mówi z pozycji zdrowego kaznodziei: „Złącz swe cierpienia z cierpieniem Chrystusa”, mam mu ochotę opowiedzieć historię o wężu, czyli: ssspie...
 Dziś zauważalna jest tendencja do uciekania od jakiegokolwiek dyskomfortu. Wielu nadużywa leków, aby się go pozbyć. Gdybym był zdrowy, nie odważyłbym się formułować tego typu sądów. Dopowiem więc, że sam prawdziwe cierpienie rozumiem jako ogromny, dojmujący ból. Jeśli taki przyjdzie, wcale nie wiem, czy będę potrafił ofiarować go Bogu. Tym bardziej że, teologicznie rzecz ujmując, to nie my mamy łączyć własne cierpienie z cierpieniem konającego na krzyżu Chrystusa – to On przez bliskość z nami uczestniczy w naszym cierpieniu.

 ZOBACZ WIĘCEJ:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz