poniedziałek, 8 lutego 2016

Negatywne emocje część I.

Negatywne emocje czynią mętnymi źródła, z których czerpiemy. Nasze emocje, jak wiemy, mają różne oddziaływanie na życie. Zabarwiają je pozytywnie lub negatywnie. Działają ożywczo lub w sposób destruktywny i niszczący. Jeśli mają negatywny wpływ na nasze życie, przeradzają się wreszcie w postawy, które zostają utrwalone i coraz bardziej kształtują nasze życie.

     Strach może odgrywać w życiu rolę ostrzegawczą, a przez to dążącą do ochrony życia, czyli pozytywną. Ale jako siła destruktywna może nas obezwładniać, paraliżować i blokować. Spotkanie z człowiekiem owładniętym strachem jest dla mnie doświadczeniem ogromnie męczącym. W takich wypadkach często nie wiem, co mam powiedzieć. Nie mogę wydobyć z siebie słowa. Strach przeszkadza mi w robieniu tego, co normalnie bym zrobił. Pozwalam wtedy mieć wpływ na mnie komuś innemu. Oprócz tego socjalnego strachu przed innym człowiekiem i jego osądem, istnieje też strach przed zrobieniem czegoś źle, przed popadnięciem w winę. Myślimy wtedy: Lepiej nic nie robić, niż obarczyć się winą. Inni ludzie z kolei cierpią na różne fobie. Tak jest na przykład w przypadku tremy egzaminacyjnej. Kiedy rozmawiamy z tymi ludźmi, wiedzą wszystko, a w czasie egzaminu tkwiąca w nich panika nie pozwala im powiedzieć tego, czego się nauczyli. Czują się jakby odcięci od myślenia. Strach ma tendencję do coraz mocniejszego zawładnięcia nami. Ten, kto cierpi na tremę przed egzaminem, jest na niej tak bardzo skoncentrowany, że blokuje go ona o wiele wcześniej. Człowiek taki nie jest już w stanie się uczyć ani panować nad swoimi zdolnościami. Strach kosztuje go bardzo dużo, zabiera wiele sił, tak, że w końcu zaczyna się obawiać strachu i coraz bardziej pogrążać w sytuację, która wydaje się bez wyjścia.

     Ambicja może również mącić źródła naszej siły oraz możliwości regeneracji. Dzieje się tak, kiedy jest ona zbyt duża. Pewna dawka ambicji jest czymś pozytywnym, jeśli tylko pomaga nam pracować sumiennie i pilnie, aby rozwijać nasze zdolności. Ale ambicja może stać się wewnętrznym więzieniem, z którego będzie nam bardzo trudno się wydostać. Przesadna ambicja ma coś wspólnego z chciwością: chciwością szacunku, poważania, uznania i sławy. Jeśli ktoś podda się temu, straci kontakt z samym sobą i z tym, co w danej chwili robi. Będzie kierowany chciwością. Chciwość pobudza wprawdzie jego siły, ale ponieważ nie pochodzi z najgłębszego źródła, ale rodzi się z jego własnej woli, stanowi rabunek samego siebie i bezwzględne wykorzystywanie źródeł energii. Przesadna ambicja sprawia, iż pracę cechuje jakaś surowość. Istnieją ludzie ambitni, którzy zdążają do celu po trupach. Chodzi im tylko o jedno: własną chwałę, własną karierę. Inni są z obojętnością pomijani. Na polu zawodowym wybujała ambicja jest uważana za siłę napędową i motywację, a więc za cechę na wskroś pozytywną. Jej destrukcyjne następstwa nie ograniczają się tylko do sfery zawodowej. Również w życiu rodzinnym i prywatnym przesadna ambicja jest bardzo szkodliwa. Jeśli jestem zbyt ambitny w sprawie wychowania dzieci, to ostatecznie nie chodzi mi o ich godność i dobro, lecz o mnie samego, gdyż chcę po prostu pochwalić się dziećmi. Wykorzystuję dzieci do swoich własnych celów. To jest właśnie mętne źródło, utrudniające życie rodzinne.

     Pracoholizm jest dziś zaakceptowanym społecznie uzależnieniem. Uzależnienie łączy się z żądzą poważania. Człowiek uzależniony nie może obejść się bez tego, czego tak namiętnie szuka. Boi się poznać prawdę o sobie, gdyż chce nadal karmić się swoim uzależnieniem. Niektóre zakłady zatrudniają pracoholików jako menedżerów. Uważają, że tacy ludzie są najlepsi, ponieważ będą dużo pracować, a to wyjdzie firmie na dobre. Pracoholicy pracują wprawdzie dużo, ale często z tego nic nie wychodzi, ponieważ oni potrzebują pracy, żeby ukryć swoją wewnętrzną pustkę. Trzymają się kurczowo aktywności. A ponieważ nie mają dystansu wobec pracy, nie są kreatywni ani innowacyjni. Stają się ślepi. Najważniejsze jest dla nich tylko to, aby ciągle mieć coś do roboty. Mają wtedy wrażenie, że są potrzebni, pożyteczni. Podejmują się każdej pracy, ale niewiele dokonują. Pracoholizm jest mętnym źródłem. Kto z niego czerpie, ten wyczerpuje nie tylko siebie samego, ale też ludzi w swoim otoczeniu. Jego praca nie będzie błogosławieństwem ani dla niego, ani dla innych.

     Perfekcjonizm to kolejne mętne źródło. Ten, kto chce wszystko wykonywać perfekcyjnie, sam wywiera na siebie presję. A ta wewnętrzna presja paraliżuje go i zabiera mu ostatecznie całą energię. Perfekcjonista nie potrafi w pełni skoncentrować się na pracy i zapomnieć o wszystkim innym. A przy tym ciągle się zastanawia, czy wykonuje swoje zadania idealnie. Sam wywiera na siebie presję robienia wszystkiego bezbłędnie. Najczęściej ta właśnie presja prowadzi do błędów. Czasami perfekcjonista jest bardziej skoncentrowany na perfekcyjnym wykonywaniu pracy, innym razem na osądzie innych ludzi, na tym, co drudzy o nim pomyślą. Jedno i drugie odcina go od wewnętrznego źródła.

     Pragnienie udowodnienia czegoś samemu sobie jest również rozpowszechnioną postawą, która może prowadzić do wyczerpania. Zawsze wtedy, kiedy nie koncentrujemy się na pracy czy na ludziach, ale krążymy wokół siebie, wokół swojego znaczenia, sukcesu, uznania, czerpiemy z mętnego źródła, które wkrótce zostanie wyczerpane. Henri Nouwen, znany profesor uniwersytecki i kierownik duchowy, pisze w swoim opowiadaniu „Słuchałem ciszy” o rozmowie z Johnem Eudes Bambergerem, opatem z klasztoru trapistów, do którego wstąpił, bo szukał przemiany swojego życia. Powiedział opatowi, że po wykładach i rozmowach z ludźmi czuje się często bardzo wyczerpany. Odpowiedź była jasna i jednoznaczna: „Jesteś wyczerpany, ponieważ każdemu, kto przyjedzie na twoje wykłady, chcesz dowieść, że wybrał prawidłowy wykład. A pacjentom chcesz udowodnić, że wybrali właściwego terapeutę. Ta chęć udowadniania wyczerpuje cię. Jeśli czerpałbyś ze źródeł modlitwy, twoje wykłady nie byłyby tak wyczerpujące”. Podczas czytania tego wyjaśnienia natychmiast zaświtała mi nowa myśl. Podobnie było ze mną. Kiedy przed dwudziestu laty wygłaszałem wykłady, sam wywierałem na siebie presję. Chciałem dowieść słuchaczom, że jestem dobrym mówcą. Cierpiałem z powodu ambitnych wyobrażeń, że wszyscy powinni być zadowoleni po wysłuchaniu wykładu. Jeśli umiemy odpowiednio posługiwać się głosem, to wygłoszenie wykładu nie jest męczące. Męcząca staje się presja, którą sami na siebie wywieramy. Czy to jest ambicja, aby przewyższać innych, czy też zmuszanie się do udowadniania czegoś lub chęć, aby wszyscy byli zadowoleni, chęć bycia lubianym i uznawanym, to ostatecznie wszystkie te postawy wewnętrzne prowadzą do wyczerpania. Jeśli będę mówił to, co dyktuje mi serce, to wykład nie będzie zabierał mi energii, ale stanę się dzięki niemu jeszcze bardziej ożywiony.

     Wywieranie na siebie presji oczekiwań jest częstą postawą, z którą się spotykam. W czasie rozmów z nauczycielami stwierdzam, iż sami uważają, że konieczne jest optymalne przygotowywanie lekcji. Potrzebują dużo czasu, zanim lekcja będzie wyglądała tak, żeby byli z niej zadowoleni. Lecz w ten sposób prawie nigdy nie mogą skończyć pracy i tracą przy tym wszelką radość. Nie mają już żadnej satysfakcji w byciu kreatywnym i szukaniu nowych dróg w czasie zajęć. Skąd pochodzi ta presja, aby wykonywać wszystko możliwie jak najlepiej? Kto wywiera na nich tę presję? Kiedy stawiam to pytanie, słyszę zaraz, że odpowiedzialna jest za to szkoła, że dyrektor żąda od nich perfekcji i rodzice oczekują tak wiele. Moja odpowiedź brzmi wtedy: Ostatecznie to ja sam wywieram na siebie tę presję. Uginam się pod różnymi wymaganiami, przed roszczeniami pochodzącymi od mojego własnego „nad-ja” lub oczekiwań innych. Mamy wtedy prawo powiedzieć: Nie muszę przecież spełniać wszystkich oczekiwań. Inni mogą wyrażać swoje oczekiwania, ale ja jestem wolny i to ode mnie zależy, czy na nie odpowiem.

     W podobnej sytuacji jak nauczyciele, jest też wielu kapłanów. Przed każdym kazaniem wywierają na siebie presję, ponieważ chcą koniecznie kierować się wszystkimi oczekiwaniami słuchaczy. Jedni chcą przemawiać do ludzi wykształconych, inni zaś do prostych. Niektórzy chcą trafić szczególnie do młodych i szukają na siłę niekonwencjonalnego i nowoczesnego języka, który naśladowałby żargon młodzieży. Pytam wtedy, czy nie tworzą sobie jakichś wyobrażeń o słuchaczach. Jestem przekonany, że tworzą sobie obrazy, zamiast skoncentrować się na konkretnych słuchaczach i mówić im o tym, co poruszyło ich własne serce. Często jest to poprzeczka własnych zamiarów i celów, która każe im robić coś szczególnego. Słuchacze natychmiast zauważą, czy kaznodzieja chce osiągnąć coś określonego, czy też jest „przeźroczysty” i „przepuszczalny” dla działania Ducha Świętego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz