Terapia
wytrwała czy uporczywa
A co jeśli
pacjentowi towarzyszy lęk, że jego umieranie może przebiegać
w dramatycznych okolicznościach – będzie na przykład odczuwał
uporczywy ból lub duszność?
Jeśli u chorego ewidentnie nakręca się
spirala strachu, a nie ma to potwierdzenia w aktualnych faktach,
na przykład nie mamy do czynienia z sytuacją agonii, możemy
zaproponować podanie leków wyciszających, żeby tę spiralę strachu zatrzymać.
Zawsze warto też z takim pacjentem po prostu porozmawiać. Kiedy
na przykład pacjent z nowotworem płuc przestraszony pyta, jak będzie
umierał, odpowiadam: „Zrobimy wszystko, żeby to było łagodnie
i we śnie”. On jednak drąży: „Czy jest możliwa inna opcja?”. Jest
możliwa, ale – widząc jego lęk – z tych innych opcji wybieram tę tylko
nieco groźniejszą: „Istnieje możliwość, że będzie pan odczuwał okresową
duszność”. I zaraz dodaję: „Jednak z tą dusznością będziemy próbowali
sobie radzić”. Bywa, że pacjent nie poprzestaje i wybucha: „Ale
przecież istnieje i taka możliwość, że wypluję płuca i się
uduszę – widziałem to, kiedy konał na raka płuc mój ojciec!”. Odpowiadam:
„Teoretycznie taka możliwość istnieje, ale po pierwsze, zrobimy wszystko,
żeby do tego nie dopuścić, a po drugie – to nie jest nasz
problem na dzisiaj. Przecież pan nie ma nawet duszności. Proszę nie
budować najczarniejszych scenariuszy. One naprawdę nie muszą się zdarzyć”. Taka
odpowiedź to skorzystanie z przywileju terapeutycznego w jego
klasycznej formie – mówię prawdę, ale ponieważ widzę, że w tym
momencie przekazanie jej pacjentowi w pełnej wersji najprawdopodobniej
pogorszy jego stan, nie uciekając się do kłamstwa, po prostu nie
przekazuję mu tej prawdy w całości. Trzeba pamiętać o zasadzie, aby
niepomyślnej informacji zawsze towarzyszyło adekwatne wsparcie. I nie ma
tu znaczenia, czy ta niepomyślna informacja wychodzi od personelu
medycznego, czy od samego pacjenta.
Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy trudno
na przykład zmniejszyć dojmującą duszność czy inną trudną
do opanowania dolegliwość potęgującą cierpienie chorego,
a co za tym idzie, również jego lęk. Co można wtedy zrobić?
Jeśli zastosowaliśmy wszystkie dostępne metody
leczenia objawowego i uśmierzenie trudnych do zniesienia dla pacjenta
objawów nie powiodło się, możemy zaproponować mu wprowadzenie go w stan
tak zwanej sedacji paliatywnej. Czynimy to w porozumieniu z pacjentem
i jego bliskimi. Sedacja paliatywna polega na zastosowaniu leków
sedatywnych, które powodują kontrolowane ograniczenie świadomości chorego,
proporcjonalnie do potrzeby łagodzenia cierpienia, które trudno opanować
w inny sposób.
Ciekawie na temat sedacji wypowiadał się
Pius XII. Dla niego ważne było, aby pacjent do końca zachował możliwość
dokonywania aktów moralnych, które sam rozumiałbym nie tylko w wymiarze
czysto religijnym, ale również jako możliwość przeżywania bliskości
i czułości z najbliższymi i w ogóle jako wszystko to,
co wiąże się z kondycją ludzką. Pius XII uznał jednak sedację za dopuszczalną,
oczywiście pod pewnymi warunkami.
Bywają pacjenci, którzy – mimo umęczenia
chorobą – nie korzystają z możliwości sedacji. Dlaczego?
Rzeczywiście
są pacjenci, którzy – mimo że w ich wypadku uzasadnione jest
skorzystanie z sedacji paliatywnej – świadomie z niej rezygnują. Chcą
do końca zachować pełną świadomość. W wypadku części z nich
wynika to z przekonań religijnych – człowiek wierzący chce
na przykład ofiarować swoje cierpienie w jakiejś ważnej intencji.
Czy to możliwe, że Pan Bóg oczekuje
od nas takiej ofiary?
Od dawna istnieje w Kościele
przeświadczenie, że człowiek ma prawo ofiarować swoje cierpienie
w ważnej dla niego intencji. I jeżeli robi to świadomie, jest to
wielka wartość. Fundamentalnie nie zgadzam się jednak z ludowym przekonaniem
głoszącym: „Kogo Pan Bóg kocha, temu krzyżyki zsyła”. Ks. Tischner
twierdził, że cierpienie raczej nie uszlachetnia, a jeśli ktoś mi
mówi z pozycji zdrowego kaznodziei: „Złącz swe cierpienia
z cierpieniem Chrystusa”, mam mu ochotę opowiedzieć historię o wężu,
czyli: ssspie...
Dziś zauważalna jest tendencja
do uciekania od jakiegokolwiek dyskomfortu. Wielu nadużywa leków, aby
się go pozbyć. Gdybym był zdrowy, nie odważyłbym się formułować tego typu
sądów. Dopowiem więc, że sam prawdziwe cierpienie rozumiem jako ogromny,
dojmujący ból. Jeśli taki przyjdzie, wcale nie wiem, czy będę potrafił
ofiarować go Bogu. Tym bardziej że, teologicznie rzecz ujmując, to nie my
mamy łączyć własne cierpienie z cierpieniem konającego na krzyżu
Chrystusa – to On przez bliskość z nami uczestniczy w naszym
cierpieniu.
ZOBACZ WIĘCEJ:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz