czwartek, 8 lutego 2018

Strach przed pampersem

Fragment:
W ciężkiej chorobie dla wielu bardzo trudnym doświadczeniem jest konieczność zależności od innych w sprawach dotyczących fizjologii. Niemożność pójścia o własnych siłach do toalety czy umycia się niejeden chory odbiera jako coś wręcz upokarzającego.
Tu ogromną rolę do odegrania ma personel medyczny i bliscy chorego – ich takt i delikatność. Należy zadbać o to, żeby pacjenta nie krępowało na przykład to, że ma wymioty albo biegunkę i co pół godziny oddaje stolec, a to sprawia, że trzeba mu zmieniać pampersa, myć, przebierać. To nie jego wina. Niedopuszczalne jest, aby jeszcze miał się denerwować, że takiej pomocy potrzebuje. Jest już i tak dostatecznie wymęczony. Może sam traktuję to tak otwarcie, ponieważ teraz w czasie choroby codziennie ktoś pomaga mi w tak intymnych czynnościach, jak ubieranie się czy toaleta. Ale muszę przyznać, że początkowo było to dla mnie bardzo trudne. Rodzice – bo to głównie oni są tymi sprawami obciążeni – przekonywali, że to naturalne i żebym się nie wygłupiał, nie robił problemu.
 Jakoś się przyzwyczaiłem, ale nadal pewne sytuacje są dla mnie niezwykle trudne, na przykład kwestia – za przeproszeniem – gówna. Najprostszego gówna, którym nie w pełni sprawny człowiek, jakim byłem po operacjach, czasem się umaże. Bardzo nie lubię, kiedy w takich sytuacjach muszę prosić o pomoc. Jest mi strasznie niezręcznie. I choćby mama zapewniała mnie pięćset razy, że to dla niej żaden problem, że robiła to trzydzieści kilka lat temu, więc może i teraz – jest to dla mnie diabelnie trudne. Wyobraź sobie teraz w takiej sytuacji człowieka, który ma problem z nagością, w którego domu nie okazywano sobie czułości. Bliskość nie czyni takich sytuacji nadzwyczaj komfortowymi, ale sprawia, że człowiek nie czuje się nimi upokorzony czy poniżony. Muszę jednak przyznać, że zręczniej się czuję, kiedy w takich sytuacjach pomaga mi ojciec, nie tylko dlatego, że jest mężczyzną, ale on to robi tak szorstko i zamaszyście, że ten ból i dyskomfort zakrywają wstyd (śmiech). Tata – powiedziałbym – wyciera mnie do imentu.
 Jeszcze jedno zwierzenie: kiedy w szpitalu podłączono mi kroplówkę z relanium – a nie miałem zainstalowanego cewnika i strasznie mi się chciało siku – to zamiast poprosić o pomoc, sam zwlokłem się z łóżka, żeby pójść do nieodległej toalety. Na szczęście nakryły mnie pielęgniarki, które zobaczyły, że dosłownie słaniam się na nogach, odprowadziły do łóżka i... założyły mi pampersa. Być może to, że nie poprosiłem wtedy o pomoc, wynikało z podświadomego lęku przed tym pampersem. Pierwsze siku w pampersa to straszna rzecz, ale jeszcze gorzej, kiedy tego pampersa nie ma, a człowiek nie jest w stanie zapanować nad potrzebą fizjologiczną. Zdarzyło mi się i to. Opowiadam o tych niespecjalnie chlubnych rzeczach, żeby zachęcić chorych do korzystania właśnie na przykład z pampersów czy pieluchomajtek, które w pewnych newralgicznych sytuacjach pomagają w miarę komfortowo funkcjonować. I po to, by pokazać, że choroba ma swoje prawa, które zazwyczaj są dla nas, chorych, przykre, ale też nie należy ich demonizować. Wielu z nas przecież nie będzie musiało tego pampersa nosić stale.
  
 Analizując różne skutki uboczne chemioterapii, mówiłeś, że niektóre z nich mogą wystąpić również przy okazji radioterapii, która też jest dość częstym sposobem leczenia chorób nowotworowych.
  
 To prawda, ale w przypadku radioterapii skutki uboczne mają jednak inne podłoże. Przede wszystkim radioterapii – czyli naświetleniu komórek nowotworowych za pomocą promieniowania jonizującego, w tym wypadku promieniowania X o wysokiej energii – poddawany jest ograniczony obszar ciała chorego. Dzięki temu naświetlanie działa tylko na komórki nowotworowe, a nie, jak to jest w wypadku chemioterapii, również na te zdrowe. Tkanki znajdujące się obok obszarów poddawanych promieniowaniu są dokładnie zabezpieczane odpowiednim systemem ochronnym. Chory zaś umieszczany jest w polu działania specjalnej maszyny wytwarzającej promieniowanie, która często wygląda dość kosmicznie. Pokazywaliśmy ją na moim vlogu „Smak życia” (Boska TV) w odcinku Na trakcie nuklearnym. Ja, ponieważ miałem naświetlaną część głowy, musiałem nakładać specjalną maskę.
 Na szczęście sama radioterapia jest bezbolesna. Całkowita dawka napromienienia jest rozłożona na okres od jednego do kilku tygodni. Oprócz tych skutków ubocznych, o których wspominałem już wcześniej, mogą niekiedy pojawić się zmiany skórne w postaci zaczerwienień, które łuszczą się i swędzą. Ja sam nie miałem podczas radioterapii, zarówno tej aplikowanej mi w Polsce, jak i tej w Szwajcarii, żadnych problemów ze skórą, ale widziałem osoby, których skóra wyglądała jak po oparzeniu i mocno się łuszczyła. To wszystko zagoi się jakiś czas po zakończeniu radioterapii. Warto jednak pamiętać, aby naświetlane miejsca chronić przed słońcem. I to nie tylko podczas trwania radioterapii, ale też po jej zakończeniu. Niektórzy skarżą się również, że podczas radioterapii pojawiają się u nich trudności z przełykaniem. Są to zwykle osoby, którym naświetlano okolice szyi, gardła albo klatki piersiowej. Istnieją lekarstwa łagodzące te dolegliwości.
  
 Dolegliwością, która znacznie obniża jakość życia w chorobie, jest także duszność, czyli subiektywne odczucie braku powietrza. Oddychanie to naturalny odruch – wykonując wdech i wydech, nawet o nich nie myślimy. Do czasu, kiedy właśnie pojawia się duszność. Co ją najczęściej powoduje i jakie są sposoby jej niwelowania?
  
 Pojawienie się duszności może mieć różne przyczyny. Dotyka ona nie tylko tych, którzy cierpią na choroby płuc, czyli na przykład na rozedmę płucną, astmę oskrzelową czy nowotwór płuc albo SLA. Duszność może być skutkiem chorób serca i układu krążenia, skrzywienia kręgosłupa, a także mieć charakter psychogenny. Może się ona pojawić również wtedy, kiedy ogólny stan pacjenta jest ciężki. Oczywiście istnieją sposoby niwelowania duszności, ale nie są one tak wyrafinowane jak te stosowane w wypadku bólu. W naszym hospicjum pacjentom z dusznością podajemy nieduże, stopniowo zwiększane w razie potrzeby dawki morfiny. To zmniejsza duszność i ułatwia oddychanie. W hospicjum, gdzie nie stosuje się wentylacji mechanicznej – jak to dzieje się w szpitalu – tlen podaje się przez koncentratory.
 Warto wiedzieć, że duszność bardzo często skorelowana jest ze stanem psychicznym i bywa „samosprawdzającą się obawą”: boję się, że będę się dusił, więc coraz szybciej i płyciej oddycham, biorę coraz mniej powietrza i w rezultacie zaczynam się dusić. Im więcej spokoju, ciszy, bliskości oraz poczucia bezpieczeństwa, że w razie pojawienia się czy nasilenia duszności chory otrzyma pomoc – tym większe prawdopodobieństwo, że łatwiej będzie ją opanować. Czasem wystarczy włączenie koncentratora tlenu i podanie bardzo niskiej dawki. Już sam fakt podania tlenu i informacja w rodzaju: „Podkręciłem troszkę, tlenu jest więcej, będzie spokojniej” – często pomaga. Skuteczne w niwelowaniu duszności jest także podawanie leków przeciwlękowych.
 Dobrze jest też zastosować proste sposoby, które mogą złagodzić odczuwanie duszności. Pomóc tu może ułożenie chorego w pozycji półsiedzącej – dobrze jest, aby był wsparty na poduszkach albo leżąc, opierał się na łokciach. Dzięki temu odciążone będą mięśnie oddechowe. W chwili nasilania się duszności – jeśli to możliwe – warto jest otworzyć okno albo puścić na twarz chorego strumień powietrza wytwarzany przez zwykły wentylator. Bardzo ważna jest praca z oddechem, czyli ćwiczenia oddechowe i relaksacyjne, na przykład dmuchanie przez słomkę do butelki, żeby zwiększyć wydolność płuc, albo dmuchanie w papierową torebkę, pomagające uregulować oddech. Tu pomocne też bywa wsłuchiwanie się w jednostajny szum koncentratora tlenu, w to: puf... puf... puf...
  
 Specjaliści podpowiadają również, że pomóc tu może skupienie uwagi na przykład na lekturze, muzyce, filmie, rozwiązywaniu krzyżówki. Wówczas łatwiej odwrócić uwagę od dokuczającej nam duszności, nie koncentrować się na niej, co – jak mówiłeś – zazwyczaj jeszcze ją nasila.
  
 W opanowywaniu duszności sporo można zdziałać medycznymi metodami, ale tu niezwykle istotna jest psychika. Dlatego ważne są takie – wydawałoby się – drobiazgi, jak zapewnienie choremu dobrego widoku. Czasem wystarczy odwrócić łóżko w drugą stronę, żeby chory mógł patrzeć na zieleń drzew za oknem, a nie na pustą ścianę.
  
 Ty, Janie, na początku choroby leczony byłeś również sterydami.
  
 Człowiek leczony sterydami często wygląda, jakby był napompowany niczym balon. Ja podczas przyjmowania sterydów miałem niepohamowane parcie na żarcie, czasem ku przerażeniu rodziców wymykałem się z domu, żeby jeść. Ta żarłoczność była absolutnie niesamowita. Nie jest to fajne: jesteś gruby, wyglądasz jak miś, nie mieścisz się w swoją sutannę i jest ci ciężko. Przy mojej niepełnosprawności było to dodatkowo uciążliwe: utrudniało poruszanie się, demobilizowało do rehabilitacji. Później na szczęście zazwyczaj się chudnie, ale gwałtowny spadek wagi sprawia z kolei, że robią się rozstępy (działa to dokładnie tak samo jak u kobiet po ciąży). Jasne, że to nie jest przyjemne, ale to są rzeczy, na które po prostu nie ma się wpływu. Powiem szczerze, że gdyby jedynym problem mojej choroby nowotworowej było to, że mam rozstępy na dużych partiach ciała, to chciałoby się powiedzieć: „Mój ty smutku!”. Przeszkadza mi lewostronny niedowład spowodowany chorobą i jej nieustanna gotowość do aktywności. Gdybym za cenę rozstępów na całym ciele mógł się pozbyć tego świństwa, które rośnie mi w mózgu, nie zastanawiałbym się ani przez ułamek sekundy.
 No i zapomniałem powiedzieć, że skutki uboczne sterydów były również przyjemne – nie panowałem nad pewnymi seksualnymi akcjami, nikt mi nie powiedział, że sterydy mogą tak erotycznie pobudzać. Ciekawe, dlaczego uznaje się to za niepożądane skutki uboczne – zwłaszcza że znowu poczułem się jak w liceum (śmiech).
I jeszcze jedna bardzo ważna uwaga: konieczność leżenia w szpitalu, uciążliwe zabiegi i ich skutki uboczne, wyłączenie z życia zawodowego, a często też z rodzinnego sprawiają, że niejeden chory popada w depresję. Jeśli tak się zdarzy, nie trzeba wzbraniać się przed lekami przeciwdepresyjnymi, bo depresja to również choroba. Może ona nie tylko powodować obniżenie nastroju, apatię, zaburzenia snu, a nierzadko myśli samobójcze, ale też wzmagać natężenie odczuwania bólu, czyli w rezultacie negatywnie wpływać na całokształt leczenia.
 Jeden z naszych hospicyjnych pacjentów, pan Tomasz, ojciec obecnie nastoletniego syna, siedem lat temu spadł z dużej wysokości, w wyniku czego doznał porażenia wszystkich czterech kończyn. Dziś wymaga stałej opieki, niewiele bowiem sam jest w stanie zrobić. Kilkakrotnie przebywał w naszym hospicjum z powodu rozległych odleżyn. Przeżył głęboką depresję, chciał zupełnie odciąć się od swojego nastoletniego syna, bo jak sam mi mówił: „Taki ojciec będzie dla niego obciążeniem i powodem do wstydu”. Od pewnego czasu dzięki wózkowi elektrycznemu wychodzi z domu. Ma też niebawem rozpocząć pracę w firmie komputerowej. A kiedy depresja została całkowicie wyleczona, przyznał się synowi, że dla jego dobra chciał go porzucić – syn wkurzył się i wyśmiał ojca. Pan Tomasz ze wzruszeniem opowiedział mi też, że niedawno wybrali się z synem do kina, znajdującego się w centrum handlowym niedaleko ich domu. Kiedy już mieli po seansie wsiadać do windy, syn spostrzegł znajomych zjeżdżających z piętra ruchomymi schodami. Umieścił więc ojca w windzie, a sam pobiegł do nich. Dogonieni nie kryli zdziwienia, kiedy wyjaśnił im, że wraca z ojcem z kina. Wiedzieli przecież, że pan Tomasz jest sparaliżowany. Ich zaskoczenie było jeszcze większe, kiedy otworzyły się drzwi windy i wyjechał z niej pan Tomasz na swoim „elektrycznym koniu”.
Przywołuję tę historię, bo potwierdza ona prawdę, że depresję należy leczyć oraz że nie wolno podejmować ważnych decyzji w sytuacji kryzysu. Ludzie chorujący na depresję, a także przewlekle i ciężko chorzy, którzy jednocześnie borykają się z depresją, w tym stanie nie potrafią adekwatnie ocenić swojego położenia. Wiem, że powtarzanie takiemu choremu: „Daj sobie kilka tygodni, może miesięcy” nie będzie przez niego akceptowane. Jednak życiowe doświadczenie pokazuje, że cierpliwość może przynieść efekt. W sytuacjach wymagających ode mnie biernej cierpliwości, zawsze dobrze działały na mnie opowieści kobiet, które musiały leżeć przez kilka miesięcy, często w określonej pozycji, by zawalczyć o swoje zagrożone, jeszcze nienarodzone dziecko. Pojedyncze dni wloką się niemiłosiernie, ale kiedy minie tydzień, dwa i mamy perspektywę zmiany na lepsze, wówczas łatwiej znosić trudy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz